Franklin Ward wygładził klapy granatowego garnituru, tego samego, który nosił w każdej ważnej chwili swojego życia – pogrzebie żony, ukończeniu studiów przez syna, a teraz na jego ślubie. Materiał był stary i postrzępiony przy mankietach, ale czysty, wyprasowany i niósł ze sobą wspomnienia.
Spojrzał na ozdobną salę balową hotelu Chicago Grand Plaza, której żyrandole lśniły tysiącami maleńkich światełek. To było miejsce, które szeptało bogactwo. Franklin nigdy nie należał do tego świata, ale zbudował życie, które pozwoliło jego synowi do niego wejść.
Rozejrzał się po eleganckich stolikach, szukając swojej wizytówki. Franklin Ward. Była – ale nie wśród rodzin w pobliżu sceny. Zamiast tego, jego wizytówka leżała w najdalszym rogu sali, obok stanowiska DJ-a, wśród sprzedawców i personelu cateringowego.
W pierwszej chwili pomyślał, że to pewnie pomyłka. Podszedł do stolika, serce waliło mu cicho w piersi. Wizytówki wokół niego głosiły: „Fotograf”, „Asystent cateringu” i „Planista imprez”.
Potem rozległ się jej głos – miękki, melodyjny, ale ostry jak brzytwa pod słodyczą.
„Franklin! Tu jesteś”.
Odwrócił się. Victoria Hayes, narzeczona jego syna, sunęła ku niemu w białej sukni, z diamentowym uśmiechem zastygłym na idealnej twarzy. „Widzę, że znalazłeś swoje miejsce”.
„Chyba zaszła pomyłka” – powiedział uprzejmie Franklin. „Mam usiąść z rodziną”.
Victoria przechyliła głowę, jej ton wciąż był słodki. „Nie ma mowy” – powiedziała lekko, a jej głos był na tyle dźwięczny, by mogli go usłyszeć siedzący w pobliżu goście. „Myślałam, że poczujesz się tu swobodniej – wśród ludzi, którzy pracują zawodowo ” .
Śmiech rozległ się cicho od pobliskiego stolika. Twarz Franklina poczerwieniała. Zacisnął dłonie wzdłuż ciała. „Victoria” – powiedział spokojnie – „chciałbym usiąść z synem i rodziną”.
Uśmiechnęła się szerzej. „Rodzina Michaela siedzi przy stole prezydialnym” – odpowiedziała, każde słowo wymawiając z namysłem. „Jesteś… inny”.
