W rezydencji wybuchły płomienie — ale to, co zrobiła służąca, pozostawiło wszystkich bez słowa.

„Cicho, mam cię” – wyszeptała, choć dym palił ją w gardle. „Wychodzimy”.

Na dole Richard krążył jak oszalały, kaszląc, a każda sekunda wydawała się wiecznością. W głowie wirował mu żal – dlaczego nie zainstalował lepszych alarmów, dlaczego nie zareagował szybciej?

I wtedy to się stało. Z duszącego dymu wyłoniła się Margaret na szczycie schodów, mocno ściskając Thomasa. Płomienie szalały za nią niczym potwór, próbujący pożreć wszystko na swojej drodze. Nie wahała się. Z nisko pochyloną głową i żelaznym uściskiem zbiegła po schodach.

„Margaret!” Głos Richarda załamał się, w nim słychać było ulgę i niedowierzanie.

Potknęła się na ostatnich schodach, z twarzą pokrytą potem i sadzą, a płuca wrzeszczały o powietrze. Ale nawet gdy kolana się pod nią ugięły, nie rozluźniła uścisku na Thomasie.

Razem wypadli przez frontowe drzwi w noc. Personel zebrał się na trawniku, z twarzami bladymi ze strachu. Margaret osunęła się na kolana, ściskając Thomasa, który wydał z siebie przeszywający krzyk – nieomylny krzyk żywego dziecka.

Odzież niemowlęca

Richard upadł obok nich, drżącymi rękami sięgając po syna. Ale jego wzrok nie spuszczał z dziewczyny, która zaryzykowała wszystko. Rezydencja płonęła za nimi, ale w tej chwili liczyło się tylko życie, które wydobyła z płomieni.

Noc była istnym chaosem. Podjazd zaroił się od wozów strażackich, ich syreny wyły, czerwone światła migały na zadbanym trawniku. Węże strażackie syczały, walcząc z płomieniami trawiącymi dolne piętra rezydencji. Personel skulony na zewnątrz w kocach, szeptał o katastrofie i cudzie, którego właśnie był świadkiem.

Margaret siedziała na trawie, kaszląc w fartuch. Jej ramiona drżały, wciąż opiekuńczo obejmujące Thomasa. Jego szloch ucichł, choć jego drobne ciało z zaskakującą siłą przylgnęło do jej piersi, jakby wiedział, że odciągnęła go z krawędzi niebezpieczeństwa.

„Oddaj mi go” – powiedział Richard, klękając przed nią. Jego głos był teraz spokojniejszy, choć ręce mu drżały, gdy sięgał po syna. Margaret niechętnie rozluźniła uścisk. Thomas wtulił się w ojca, ale jego krzyki znów się nasiliły. Wiercił się, sięgając z powrotem w stronę Margaret, chwytając powietrze drobnymi piąstkami.

Richard zamarł. Przez sekundę poczuł wstyd. Jego syn pragnął jej, nie jego.

„Panie Collins” – dr Greene, lekarz rodzinny, pospieszył po przybyciu z ratownikami medycznymi. „Musimy natychmiast zbadać chłopca”. Szybko zbadał Thomasa, po czym skinął głową. „Jest wstrząśnięty, ale cały. To prawdziwy cud”. Jego wzrok powędrował ku Margaret, która siedziała blada i wyczerpana. „I dzięki niej”.

Richard przełknął ślinę. „Tak… dzięki niej”. Słowa brzmiały ciężko na jego języku.

Godzinę później, gdy strażacy ogłosili, że pożar został opanowany, Richard podszedł samotnie do Margaret siedzącej na schodach ogrodowych. Jej twarz była umazana sadzą, fartuch podarty, ale jej postawa pozostała wyprostowana, niemal buntownicza.

„Mógłeś zginąć” – powiedział cicho Richard.

Jej oczy podniosły się ku niemu. „On też mógłby.”

Prostota jej słów uderzyła go mocniej niż sam ogień. Richard spuścił wzrok, zawstydzony. Pomyślał o tym, jak zawsze trzymał ją na dystans, traktując jak kolejną pracownicę, nigdy tak naprawdę nie zauważając jej obecności poza obowiązkami. A jednak, gdy wszyscy inni wpadli w panikę, ona pobiegła prosto w płomienie dla jego syna.

„Nawet się nie zawahałaś” – mruknął.

Margaret pokręciła głową. „Nie było czasu na wahanie. Płakał. Potrzebował kogoś”.

Po raz pierwszy od lat Richard nie miał odpowiedzi. Gardło mu się ścisnęło. Zawdzięczał jej życie syna i żadne pieniądze ani autorytet nie mogły tego zmienić.

W tle Thomas jęczał w kocyku, wciąż niespokojny. Ale kiedy Margaret instynktownie wyciągnęła ręce, sięgnął po nią, a jego płacz ucichł w chwili, gdy jej dotknął.

Richard poczuł ból w piersi na ten widok. Wybawcą jego syna nie był on sam – to była ona.

I po raz pierwszy Richard Collins zaczął się zastanawiać, jakim naprawdę jest ojcem.