Gdyby żałoba miała jakiś dźwięk, byłaby to cisza. To właśnie pamiętam najlepiej z pogrzebu mojej matki – tę ciszę, która przypominała krzyk zbyt długo trzymany w piersi. Ale krzyk w końcu ucichł, gdy mój ojciec wziął kochankę za rękę i oznajmił: „Czekałem już wystarczająco długo”.
Nazywam się Elena Rivera. Mam dwadzieścia siedem lat i jestem najstarsza z trójki. Tego dnia myślałam, że nic nie boli bardziej niż widok mojej matki, Carmen, spuszczanej do grobu. Ale potem zobaczyłam mojego ojca, Alfredo, idącego od jej grobu prosto w stronę kościoła, gdzie Nicole – kobieta, z którą potajemnie spotykał się od lat – czekała w białej koronkowej sukni.
To nie miało sensu. Ziemia jeszcze nie osiadła na trumnie mojej matki, a on już się uśmiechał, niemal z dumą. „Dziś się pobieramy” – powiedziała Nicole, a jej głos brzmiał mi w uszach jak trzask szkła.
Goście zamarli. Usta mojej młodszej siostry Marii drżały, a mój brat Javier wyglądał, jakby miał ochotę kogoś uderzyć. Nawet ksiądz Dominik zbladł.
„Zwariowałeś?” krzyknąłem. „Będziesz żenić się ze swoją kochanką godzinę po pogrzebie mamy?”
